niedziela, 8 stycznia 2017

Prawa świata


 Nocny moralitet w 2003 r. roku zatytułowany „Prawa świata”, ponownie zaskoczył wszystkich swoim kunsztem, pomysłowością i wyobraźnią przestrzenną oraz użyciem nowych środków wyrazu.


Po latach stosowania „żywego planu”, w przestrzeniach zaaranżowanych wokół to jednej, to drugiej bramy wjazdowej (baszty) do dawnego, średniowiecznego Recza, Grzegorz Adamiak odważnie zastosował technikę „teatru cieni”, która nie dość, że obroniła się przed masową, plenerową widownią, to dodatkowo wniosła odmienność i nową aurę tajemniczości, wywołując znowu ogromne wrażenie na widzach, w dużej części kilkuletnich berbeci, których nie da się oszukać bylejakością przekazu. 






W obu spektaklach: dziennym i nocnym, inspiracją do stworzenia scenariuszy były zdarzenia w samorządzie, w którym zarówno Grzegorz, jak i ja zaczęliśmy pracować od 2002 r. Ja z pewnością czułem się zaskoczony ludzkimi reakcjami, z którymi spotykałem się już od trzeciego tygodnia pracy (dlaczego już w trzecim tygodniu?), nie mogłem i nie umiałem się z nimi pogodzić, co znalazło zakamuflowane odzwierciedlenie w postaciach i w treści dialogów do widowiska dziennego. Jednak chyba tylko nieliczni mogli odczytać zawarty w scenariuszu przekaz, z powodu kłopotów z nagłośnieniem, które tradycyjnie, jak każdego roku, w tejże właśnie chwili odmawiało posłuszeństwa.


Moralitety na szczęście nie miały problemów z nagłośnieniem i w nocnym klimacie każde słowo  precyzyjnie docierało do uszu odbiorców. Czy ktoś mógłby przypomnieć, o czym opowiadał spektakl? Ja już niestety nie pamiętam...


To co się działo na sesjach i poza nimi było dla mnie czymś, czego nie doznałem w takim nasileniu nigdy wcześniej. W grze politycznej nie liczyły się żadne wartości, jedynie zwycięstwo uzyskane wszelkimi sposobami, nawet „po trupach”. Walka toczyła się z frazesami na ustach i wypisanymi hasłami „na sztandarach” takimi jak: prawda, praworządność, nasze dzieci, krzywda najbiedniejszych, itp. Ale zwykle chodziło o coś zupełnie przeciwnego. Ale musiało być tak podane, by „ciemny lud” to kupił. Po kilku latach obrzucania błotem, zniechęcania zwykłych ludzi uczestniczących w imprezie pragnących tylko spokoju i zabawy, takim „trupem” stała się impreza, za pomocą której próbowano wzmacniać lokalną atrakcyjność i tożsamość. W opinii oponentów była „nudna i nie wiedzieć dlaczego kontynuowana na przekór oczekiwaniom mieszkańców”. 

Juliusz Kossak, Święty Jerzy zabijający smoka (domena publiczna)
 
Zatem skoro taka jest istota polityki to lepiej, żeby w niej uczestniczyły osoby, które same może niczego nie potrafią stworzyć własnymi rękami, ale mają szacunek dla takich twórców niezależnie od ich poglądów politycznych. I na tyle słabe, żeby nie forsować swoich pomysłów,  ale godzić i wspierać dążenia innych, nie działających politycznie, liderów lokalnych. Prawdziwi animatorzy, liderzy społeczni i menadżerowie niech pracują w organizacjach pozarządowych, gminnych jednostkach instytucjach, firmach, spółkach, itd. zarabiając godne pieniądze – ponieważ to oni wytwarzają dobra i wartości służące gminie. Dzisiaj myślę, że dla lokalnej społeczności zdecydowanie niekorzystne jest łączenie funkcji lidera społecznego, artysty, szefa gminnej jednostki z funkcją polityczną (nawet w tzw. „małej” polityce).  Zawsze dzieje się potem coś co szkodzi jednostce samorządowej, grupie społecznej, stowarzyszeniu, czy inicjatywie społecznej. Szczególnie wtedy, gdy następuje zmiana władzy. Wiedząc, jak skonstruowane są te mechanizmy, czyż nie powinniśmy w wyborach wybierać raczej „słabych” polityków i „mocnych” lokalnych liderów i twórców. Tylko czy jesteśmy już gotowi na taki sposób myślenia - odporni na manipulację i przekupstwo stanowiskami i zleceniami od przebiegłych, politycznych wodzów udowadniających, że bez nich nie jest możliwy postęp i że są niezastąpieni? Ciągle powszechne są poglądy, że tylko wódz na Kasztance, najlepiej w mundurze dla dodania powagi i siły, może nam zapewnić pomyślność. A co Wy o tym sądzicie?