czwartek, 14 kwietnia 2016

Publiczne szczęście



Dokładnie nie pamiętam, czy to właśnie tego roku, czy też może w następnym, miał miejsce ten moment. Być może nikt nawet nie zwrócił na to uwagi, ale dla mnie szczegół ten miał znaczenie przełomowe i będę go pamiętał jako chwilę, dla której ... warto działać dla dobra wspólnego. Taka chwila szczęścia publicznego.

Ale od początku. Każdego roku, przed dniem imprezy, brałem tygodniowy urlop i poświęcałem go na pracę od świtu do zmierzchu na rzecz widowiska, by dopilnować setki szczegółów. Począwszy od czynności prostych, technicznych, jak zakup tkanin i drobnych akcesoriów, przywóz plakatów i ulotek z drukarni, aż po prowadzenie prób tanecznych i teatralnych, organizowanie miejsc dla tych prób - co nie było proste w mocno zhierarchizowanej lokalnej społeczności, w której osoby na posadach kierowniczych lubowały się w podkreślaniu swojego znaczenia i nie zawsze udzielały społecznikom niezbędnej pomocy. Dobór muzyki, wykonywanie nagrań tekstów do dziennego spektaklu i montaż całości też należało do niezbędnych zadań przed każdym widowiskiem.


Wcześniej, od kilku miesięcy, zajmowałem się zabiegami o minimalne chociażby finanse na najniezbędniejsze rzeczy. Pisałem wnioski do konkursów o dofinansowanie zadania, pisma do sponsorów, itd. Jedynym, aczkolwiek bardzo znacznym zadaniem, którym nie musiałem sobie zaprzątać głowy było przygotowanie nocnego moralitetu, w całości przygotowywany przez Grzegorza Adamiaka, a który wszystkim zawsze sprawiał ogromną radość i zawsze był wielką niespodzianką. Towarzyszył temu dreszczyk emocji - co tym razem będzie tematem nocnego spektaklu i jakie nowe efekty zostaną użyte, których wcześniej nie widzieliśmy.


Nic dziwnego, że poczucie braku wsparcia ze strony gminnych jednostek samorządowych i lokalnej władzy bardzo mnie frustrowało. Nie umiałem pogodzić się z sytuacją, że zmuszony jestem zajmować się czymś co jest łatwe do wykonania przez pracowników tychże instytucji w ramach pracy, a dla mnie jest ogromnym wysiłkiem i pochłaniaczem czasu. Czasu, który przecież trzeba przeznaczyć na programowanie imprezy, zachęcanie wystawców, kupców i rzemieślników do udziału w jarmarku - bez perspektywy uzyskania wielkiego dochodu lub nawet bez zwrotu kosztów.  A kiedy znaleźć czas na pisanie scenariuszy widowisk, dobór podkładów muzycznych, nagrań, na próby aktorów i tancerek? A co z zapraszaniem bractw, kuglarzy, artystów? Ogrom pracy.
 
Aż wreszcie po kilku latach uporczywego powtarzania, że „Kupiecki szlak” to nie jest to prywatne przedsięwzięcie, ale społeczny wysiłek wielu mieszkańców dla dobra całej Gminy, dla jej promocji – doczekaliśmy się chwili, kiedy sprawy związane z przygotowaniem drewnianych straganów zostały przejęte przez służby gminne. Zachowały się także pisma wskazujące na zaangażowanie gminnych urzędników w wypełnianiu koniecznych wymogów administracyjnych, związanych ze zmianą organizacji ruchu, zapewnieniem bezpieczeństwa na ulicach miasta, itp.

 
Ta chwila szczęścia publicznego to moment, kiedy w dniu imprezy od siódmej rano rozpoczęła się kakofonia dźwięków i stuków, związanych ze składaniem straganów w całość i ustawianiem ich w zaplanowanych wcześniej miejscach na rynku. Po raz pierwszy te sprawy organizacyjne, które dla organizatorów „kupieckich szlaków” były wielkim obciążeniem (ze względu na brak transportu, narzędzi, pracowników zdolnych do budowania stabilnych konstrukcji drewnianych, itp.) w całości przejęły służby gminne. Nareszcie odczuliśmy, że to już nie jest prywatna sprawa kilku zapaleńców, pasjonatów, ale wspólna sprawa gminnej wspólnoty. Siedziałem wtedy z rodziną przy śniadaniu i razem wsłuchiwaliśmy się w odgłosy pracy na rynku. Uczucie bezcenne. Taka, wydaje się, drobna sprawa, a jakże ważna dla ludzi, którzy tyle własnego czasu poświęcali pro publico bono
 
To z pewnością był moment, kiedy baterie ładowały się przed kolejnymi wyzwaniami. Myśli już wędrowały do nowych pomysłów, które miały być realizowane w następnych latach. Bo przecież w tym słonecznym dniu już nie mogło się nic złego wydarzyć. Wszystko było lepiej lub gorzej przygotowane i ustalone – jedynie trzeba to było wdrożyć w życie. A właściwie to już się samo wdrażało – siłą inercji uruchomionej kilka tygodni, albo nawet miesięcy, wcześniej.

 

W 2001 roku po raz pierwszy ustawił swoją karczmę Rysiu Walczak. Podawano w niej żurek w chlebie i mięso z kamienia – w tamtym czasie miejscowe specjały gastronomiczne w Reczu. Obsługujące w karczmie dziewczyny miały na sobie stylowe kostiumy co dodawało uroku. Całość, zaaranżowana w drewniano-słomianym stylu, z pewnością wymagała sporego wysiłku organizacyjnego. Zysk był przekazany organizatorom na koszty widowiska i jarmarku. Nie było tego dużo, dlatego tym bardziej należą się restauratorowi słowa uznania za pomysł włączenia się i stworzenia takiego miejsca, gdzie goście strudzeni uczestniczeniem w przygotowanych atrakcjach, albo zakupami na jarmarku mogli schronić się przed słońcem, posilić i odpocząć przed kolejną porcją wrażeń. Przy tej okazji trzeba przypomnieć, że w poprzednich latach swoje stylizowane stoiska ustawiali także Państwo Czamarczanowie i Koźbiałowie, może z nieco mniejszym rozmachem, ale z pewnością dodające kolorytu szaremu na co dzień reckiemu rynkowi.


Wreszcie stragany stanęły na rynku zgodnie z planem i ok. godziny jedenastej, wszystkie były zajęte. Życie ulicznych rzemieślników i kupców mogło toczyć się bez przeszkód. Któż to wtedy zawitał do Recza? Kowal, pan Pajewski z Kobylanki ze swoim przewoźnym warsztatem, kołodziej Stefan Szymoniak przygotował kolejny raz swoje stoisko, wikliniarka Irena Kotuła ze Stargardu, której tak się impreza w Reczu spodobała, że przyjeżdżała tu każdego roku w kolejnych latach. Po raz pierwszy przyjechał księgarz Tomasz Miński z Choszczna uiszczając nieco grosza na organizację - mimo, że interesy w księgarni w tamtym czasie były trudne do prowadzenia – z pewnością w ten sposób Pan Tomasz chciał wyrazić swoje uznanie dla mieszkańców Recza za pomysł organizowania jednej z najbarwniejszych imprez w powiecie choszczeńskim, a może nawet i w całym regionie. 

Z Choszczna przyjechali też Artur Szuba, Grzegorz Jacek Brzustowicz oraz rzeźbiarz Jacek Radwan, poprzebierani we własnego pomysłu kostiumy, przywożąc ze sobą regionalne wydawnictwa  i drewniane anioły, z których jeden do dzisiaj strzeże moje mieszkanie. Obok tego kramu zagospodarował niewielką przestrzeń Władysław Szymański, który zarówno wspomnieniami w swoich książkach, jak i fizycznie, przy takich okazjach jak reckie jarmarki, z sentymentem wracał do Recza. Wymienić jeszcze trzeba Państwa Władysławę i Jerzego Krajewskich z własnym zbiorami lokalnych pamiątek historycznych, stoisko piekarnicze Czesława Nykla, bartnika Waldiego z rodziną,  drewniane, kolorowe kwiaty Małgosi Śmiechowskiej, a także stoisko pracowników Poczty Polskiej w Reczu, która sponsorowała wydarzenie. 


Było stoisko z sakiewkami stwarzające możliwość uzupełnienia swoich strojów. Nie można też zapomnieć o stoisku uczniów reckiego Gimnazjum, które jak zawsze zaaranżowane z rozmachem i fantastyczną obsługą. Jak ktoś miał szczęście, mógł trafić na stoisko z certyfikatami uczestnictwa w czwartej edycji widowiska „Na kupieckim szlaku”, które zainteresowanym sporządzał Sławek Ligus. 

W trakcie jarmarku odbywały się pokazy rzemieślnicze i rycerskie grupy „Dziedzictwo Wolina” i Bractwa Rycerskiego z Oławy. Tańce dawne prezentowały dziewczęta z Recza i okolic. Odbywały się także zmiany warty Reckiego Bractwa Strażniczego. Tradycyjnie rozgrywano zawody na nartach Bolka.






Dobre wspomnienia wiążą się z Teatrem „Wiatrak”, który wspaniale wpisał się w klimat imprezy. Jak to drzewiej bywało na jarmarkach, aktorzy z Barlinka opanowali centralną scenę ogrywając na niej kilka skeczy, rozweselając tym widzów zgromadzonych przy scenie. Bawili się przy tym znakomicie we własnym gronie, trafnie podkreślając pointę w każdym mini występie. Wiatraki towarzyszyły imprezie przez cały dzień uczestnicząc we wszystkich wydarzeniach.

 









 
Życie na jarmarku toczyło się leniwie, raz po raz zaskakując jakimś ciekawym zdarzeniem, albo pokazem umiejętności lub kunsztu rzemieślniczego. I tylko jakieś postaci w dziwnych kostiumach, nie bez przyczyny kręciły się po reckim rynku ... 


Cdn...

2 komentarze:

  1. Czytam i oglądam te zdjęcia z rozrzewnieniem. Wszystko było naprawdę piękne! Ile pracy, wysiłku i zaangażowania Twojego, Zbyszku! Dziękuję. Cieszę się, że dzięki Tobie,dane nam było poczuć atmosferę czasów dawnych. Masz rację, było to najbarwniejsze i najciekawsze wydarzenie naszego regionu. Szkoda, że to już czas przeszły.

    OdpowiedzUsuń
  2. To nie musi być wyłącznie przeszłość. Wierzę w ludzi :) Ale czy to już jest ten czas? Czy już dostrzegliśmy, że praca zespołowa, porozumienie i własna aktywność na rzecz wspólnej idei, bez oglądania się na wodzów i wszelkich uzdrawiaczy politycznych to nasza szansa na szczęśliwe życie? Może.

    OdpowiedzUsuń